Tędy przeszła Warszawa

W związku z 75. rocznicą wywózki mężczyzn z Włoch 16 września 1944 roku rozmawiamy z dyrektor Muzeum Dulag 121, panią Małgorzatą Bojanowską.

Skąd nazwa Dulag 121? Kiedy powstał obóz i czemu służył?

M.B.: Nazwa Dulag 121 jest nazwą potoczną i jest skrótem. Były Stalagi, Oflagi i Dulagi. Dulag– czyli Durchgangslager 121 to był obóz przejściowy. Jeden z wielu utworzonych od początku wojny na terenie całej Europy. Numerowano je w kolejności takiej, jak powstawały. Mamy hipotezę, że obóz Dulag 121 miał swoją przeszłość w zupełnie innym miejscu na terenach wschodnich. Ponieważ prawdopodobnie został zlikwidowany na terenie ZSRR i przeniesiony z nazwą i numerem oraz częściowo obsługą podobnego obozu przejściowego. Jest to pewnego rodzaju hipoteza, ponieważ od pierwszego dnia tutejsza załoga dysponowała pieczęciami, które trudno by było tak szybko przygotować.

Decyzja o powstaniu obozu zapadła 6 sierpnia 1944. Powstanie  obozu było spowodowane zmianą polityki wobec ludności cywilnej oraz jeńców branych podczas Powstania Warszawskiego. Łączyło się to z objęciem przez generała von dem Bacha dowodzenia wojskami niemieckimi, które miały zwalczać powstanie. W pierwszych dniach powstania obowiązywał niepisany rozkaz Hitlera i Himmlera, mówiący o tym, że każdego, kto zostanie wzięty do niewoli, należy rozstrzelać. To była taka pierwsza, wielka wściekłość Hitlera, który tak właśnie się wyraził, a Himmler to powtórzył. Tak się działo do momentu, kiedy zaczął istnieć ten obóz. Warto zwrócić uwagę, że von dem Bach, który podjął decyzję o zmianie polityki wobec ludności cywilnej, nie kierował się absolutnie żadnymi względami humanitarnymi.

On po prostu bardzo szybko, zostawszy dowódcą, zorientował się, że żołnierze niemieccy tracą zbyt dużo czasu na mordowanie, rabowanie, gwałcenie – na tę całą straszliwą procedurę, która miała miejsce od początku i która wydarzyła się na Woli czy na Ochocie. Poza tym potrzeba też było do tego bardzo dużo amunicji. Gdy weźmiemy pod uwagę szacunki, że na samej Woli zamordowano, strzelając, ok. 40 000, a nawet do 60 000 ludzi, widzimy, jak olbrzymie siły niemieckie i ogromna ilość amunicji były potrzebne, żeby sukcesywnie realizować rozkaz Hitlera i Himmlera.

W związku z tym, że Niemcy znajdowali się już w dość trudnym okresie wojny, a ich fabrykina terenie Rzeszy były mocno bombardowane przez alianckie siły lotnicze,von dem Bach zdecydował,że ludność cywilną Warszawy, wziętą do niewoli i wypędzaną z miasta, potraktuje jako siłę roboczą. Żeby można to było zrealizować, trzeba było tych ludzi najpierw wywieźć i przesegregować, bo przecież nie należało wszystkich odwozić do Rzeszy po to, żeby umieścić ich w obozach pracy przymusowej i fabrykach. Takim miejscem, w którym można było dokonać segregacji wypędzonych z walczącego miasta stał się więc teren kolejowychwarsztatów naprawczych, istniejący od końca XIX w., a przejęty przez Niemców, kiedy rozpoczęła się wojna. Niemcy zarządzali nim, wykorzystując zakłady dla swoich celów.

Dlaczego akurat w Pruszkowie?

M.B.: Była tutaj wcześniej polska załoga, ale ci ludzie, a przede wszystkim maszyny zostały wywiezione z terenu zakładów w czerwcu 1944 roku w ramach wywożenia do Niemiec wszystkiego, co się dało wywieźć. Teren zakładów, 54 hektary z olbrzymimi halami, stał w zasadzie pusty. Był świetnie skomunikowany z Warszawą. Kilkanaście minut drogi pociągiem. Można też było do niego dojść na piechotę.

Ten teren postanowiono przeznaczyć właśnie na obóz przejściowy. Do obozu mieli trafiać wszyscy mieszkańcy cywilni upadających po kolei dzielnic. W związku z tym postanowiono, że obóz powstanie i że wszystko na jego terenie zorganizuje Wehrmacht, a nadzorować będzie Gestapo, dodatkowo w organizację zaangażowano Arbeitsamt. Niemcy od samego początku, od pierwszej chwili, już od 6 sierpnia, zdawali sobie sprawę, że nie są w stanie tego obozu całkowicie zabezpieczyć, jeżeli chodzi o żywność, służby sanitarne oraz wszelkie służby pomocnicze.

W ramach tworzenia obozu na rozmowę do Arbeitsamtu został wezwany ksiądz Tyszka i zlecono mu, jako naczelnemu pruszkowskiej Rady Głównej Opiekuńczej, zorganizowanie żywności oraz personelu. Ogłoszono to natychmiast w parafiach i informacja bardzo szybko rozeszła się po okolicy. We wszystkich okolicznych parafiach ludzie się zgłaszali, ponieważ mieli swoich krewnych w Warszawie. Zapowiedziano, że jeżeli ktoś będzie pracował w obozie (oczywiście nikt nie dostawał tutaj żadnych pieniędzy), to będzie miał dwa przywileje. Będzie mógł wyprowadzić legalnie swoją rodzinę z obozu i nie będzie podlegał wywozowi z łapanki. To było bardzo ważne, ponieważ łapanek było wtedy szalenie dużo i niebezpieczeństwo wywiezienia do Niemiec na roboty czy do obozów było olbrzymie. Dzięki temu był tutaj polski personel lekarski, AK oddelegowało pielęgniarską służbę kobiet. Weszły w białych fartuchach z opaskami Czerwonego Krzyża, notabene nie były z Czerwonego Krzyża. Ukrywając fakt, że są z AK, wchodziły jako normalnie mieszkające w okolicy kobiety, przygotowane, aby udzielać pomocy.

Cały personel kuchenny liczył w pewnym okresie nawet 500 osób. Osoby, które gotowały ziemniaki, buraki i kapustę, przywożone przez miejscową ludność do obozu, pod workami pomagały wywozić rannych.

Jak ratowano ludzi z obozu?

M.B.: Sposoby na wywożenie i ratowanie ludzi były bardzo różne. Tych najbardziej zagrożonych wpisywano na listę personelu kuchennego, żeby nie zostali wywiezieni. W pierwszej kolejności ludzi młodych, podejrzewanych o udział w powstaniu. Były osoby, które się wydostały, np. Eryk Lipiński, który poszedł do Podkowy Leśnej do Iwaszkiewicza. Tam trochę się zregenerował i po kilku dniach wrócił, żeby pomagać. Został noszowym, ale przyniósł do obozu list Iwaszkiewicza do Kazimiery Drescher, która była tłumaczką. Zrobił to po to, żeby wyłuskać ludzi kultury, dać im pomoc i wyciągnąć z obozu.

To było świetnie zorganizowane, choć działania takie groziły wywózką do obozu koncentracyjnego. Kazimiera Drescher została wywieziona razem z dwoma pomagającymi osobami. Właśnie dzięki temu, że był polski personel, który wchodził z przepustkami, te zaś nie miały na początku zdjęć.Przepustki krążyły wiele razy dziennie różnymi bramami. Były sanitariuszki, które wyłapywały osoby najbardziej zagrożone wywózką,gdy przychodził transport. Uczyły tych ludzi, jak się zachowywać, jak symulować chorobę, co powiedzieć przed komisją lekarską. Co boli, jak boli, gdzie boli. Nie było tutaj możliwości sprawdzenia, czy ktoś rzeczywiście ma gruźlicę, czy jej nie ma. Na terenie szpitalika utworzonego w obozie w gips wkładano złamane i niezłamane kończyny.

Wszystko to było robione w atmosferze wielkiego zagrożenia. Ponieważ wszyscy wiedzieli, że koniec wojny się zbliża, nikt nie chciał jechać – każdy sposób był dobry. Świetnie sprawdzało się wypicie trzech łyżek ropy, co dawało takie efekty jak przy tyfusie. Oczywiście, człowiek odchorował te trzy łyżki, ale z obozu wyszedł, ponieważ Niemcy potwornie bali się wszystkich chorób zakaźnych. Szacuje się, że 100 000 osób wyszło z obozu metodami legalnymi i nielegalnymi. Legalnie to np. dzięki orzeczeniu komisji lekarskiej, przed którą stawało codziennie 200–300 osób.

Lekarz Niemiec, Kenig, który zakończył pracę w obozie z ciężką depresją, ponieważ to, co widział, przerosło jego możliwości, bardzo ciekawie opisany został przez Sławińską w książce „Kiedy Kłamstwo Było Cnotą”. Legalne metody polegały na tym, że stawało się przed komisją lekarską. Było się chorym lub nie było się chorym, ale mówiło się, że jest się chorym, następnie komisja wpisywała na listę. Na tej liście było wpisywanych 15–20 osób, ale wpisywano w taki sposób, że między wpisanymi nazwiskami można było dopisać kolejne osoby. Lekarz podpisywał się pod orzeczeniem, że zwalnia te osoby. Wychodziła pielęgniarka, która miała obowiązek donieść listę do zielonego wagoniku, gdzie urzędowało Gestapo. W tym czasie dopisywali pomiędzy te  kolejne osoby, przygotowane jako najbardziej zagrożone, i dopiero numerowali.

Podejrzewamy, że jednak lekarz Kenig patrzył na ten proceder przez palce. Wcale nie jest powiedziane, że to było łatwe. Absolutnie tak nie było. Ja opowiadam o ekstremalnych przypadkach, żeby uzasadnić te 100 000 ludzi, którzy znaleźli się poza obozem.

A kiedy ktoś już wydostał się z obozu?

M.B.: Pomoc dla nich nie kończyła się w obozie. Bardzo istotne było to, w czym brali udział także mieszkańcy Włoch: udzielanie pomocy osobom, które wyszły. Oni nie mogli przebywać długo na tym terenie, chyba że zrobiono im fałszywe dokumenty. Nie mogli, ponieważ były organizowane łapanki i wyszukiwano, wyciągano z domów, sprawdzono w domach, czy nie ma tam warszawiaków, czyli osób, które mają kartę z warszawskim zameldowaniem. Takie naloty na mieszkania i domy odbywały się w całej okolicy. Oczywiście ci, którzy przyjmowali, też byli narażeni, ale to im nie przeszkadzało pomagać.

Wszystkie okoliczne miejscowości potroiły swoją liczebność. Ci ludzie musieli gdzieś się dostać, jeżeli nie tylko pierwszy nocleg, to kilka następnych, żeby im przygotować jakąś drogę, jakieś miejsce. Trzeba ich było po przeżyciu powstania doprowadzić do takiego stanu, żeby ich wypuścić i żeby mogli iść dalej. Działo się to we wszystkich okolicznych miejscowościach. W Pruszkowie było najbardziej niebezpiecznie. Dalej Podkowa Leśna, Brwinów, Milanówek…

No i akcja dodatkowa powstawania małych powstańczych szpitalików. Trafiali tam z listy podstawowej, były kobiety w ciąży, które mogły wyjść. W Piastowie utworzono małą izbę porodową.Pewna kobieta dysponowała dwoma pokojami i te dwa pokoje oddała na porodówkę. Mamy nawet listę dzieci, które się tam urodziły. Ona sama mieszkała ze swoimi dziećmi w małej kuchence. Do mieszkania sprowadziła lekarza, żeby mogło się urodzić kilkanaścioro dzieci. Takich przypadków było bardzo dużo i były naprawdę niesamowite.

Na zdjęciu: Małgorzata Bojanowska.

Drugą część artykułu przeczytacie Państwo w październikowym wydaniu Gazety Włochowskiej. 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *