Kartka z historii
Bliska mi osoba, której pasją jest przybliżanie lokalnej historii młodym ludziom, zwróciła moją uwagę na pewne wydarzenie, mające miejsce podczas okupacji hitlerowskiej, na terenie obecnej dzielnicy Warszawa Włochy. Poleciła mi także książkę Emila Marata i Michała Wójcika pt. „Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego likwidatora z Kontrwywiadu AK”, wydaną w Krakowie w 2016 roku. Cała książka, spisana w formie „wywiadu rzeki” mogłaby posłużyć za scenariusz filmowy. Dlatego też chciałabym przybliżyć jedną z najbardziej niesamowitych, moim zdaniem, historii w niej opisanych, która znajduje się w rozdziale IV pt. „Dziewczyna i śmierć”.
Rozdział zaczyna się od wygłoszenia przez Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego dość powszechnej opinii na temat funkcjonariuszy granatowej policji kolaborujących z Niemcami, zdrajcami, szmalcownikami, ogólnie pogardzanymi przez społeczeństwo. „Sęp” zwraca jednak uwagę, że nie wszyscy tacy byli. Część „granatowych” z narażaniem życia współpracowała z „Podziemiem”, i do takich należeli także policjanci z komisariatu na Włochach. Kombatant stwierdził nawet, że był to komisariat „Podziemia”, a nie policji. Dwunastu odważnych ludzi, pod komendą Andrzeja Łukasika i jego zastępcy, Zygmunta Okunia. Ten ostatni posiada nawet wzmiankę na stronie internetowej Muzeum Powstania Warszawskiego (https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/zygmunt-okun,54503.html): Zygmunt Okuń, ps. „Włoch”, data urodzenia 16.11.1912 roku, Obszar Warszawski Armii Krajowej – II Oddział Armii Krajowej (Informacyjno-Wywiadowczy), policjant granatowy.
W 7 Pułku Piechoty AK „Garłuch”, do którego należał bohater książki, powstała specjalna komórka, która miała kontrolować korespondencję przesyłaną na Gestapo. Pracownicy poczty w tajemnicy, nad parą gotującej się w czajnikach wody, otwierali dyskretnie listy i czytali ich zawartość. O ważnych treściach, które mogły narażać wolność i życie mieszkańców, informowali zwierzchników. Prawie cała poczta z rejonu Włoch, która trafiała do władz niemieckich była kontrolowana. Jeśli ktoś z Polaków był zagrożony przez swoją działalność konspiracyjną czy udzielanie pomocy Żydom, był na czas ostrzegany, zanim Niemcy zdążyli podjąć wobec niego środki restrykcyjne.
Pewnego dnia, pocztowcy zameldowali, że we Włochach jest donosiciel, który raz na tydzień wrzuca donos adresowany na Gestapo i podpisuje się numerem. Informował w nich o podejrzanych przyjezdnych na terenie Włoch oraz o domniemanych Żydach. Pocztowcy szybko ustalili, że donosiciel korzysta tylko z jednej skrzynki – mieszczącej się w przejściu podziemnym na dworcu włochowskim. O sprawie poinformowano również granatowych policjantów: Andrzeja Łukasika i Zygmunta Okunia. Pocztowcy przygotowali specjalną skrzynkę, do której wrzucane listy nie mieszały się, tylko układały chronologicznie. W przejściu podziemnym trudno było jednak prowadzić stałą obserwację miejsca i kontrolować dyskretnie, kto wrzuca listy. Nie ma okien mieszkalnych, ani miejsc, gdzie mógłby charakterny AK-owiec wystawać pod jakimś wiarygodnym pretekstem, jak to często jest pokazywane na filmach o tematyce okupacyjnej. „Sęp” wspomina, że z pomocą przyszli wówczas zaprzyjaźnieni policjanci. Jeden z nich wpadł na pomysł, aby do obserwacji wykorzystać dzieci. One nigdy nie wzbudzają podejrzeń, a ich nieograniczona fantazja pozwala bawić się byle gdzie i byle czym. Obserwację skrzynki powierzono włochowskim dzieciom policjantów lub rodzin z nimi zaprzyjaźnionych. Dzieciaki podczas zabaw, przeglądając zeszyty, pilnie obserwowały skrzynkę notując skrzętnie kto, jak wyglądając, o której godzinie, wrzucał list do skrzynki. Dzieciaki wykazywały się niezwykłą cierpliwością i pilnością, bo pierwszy list do Gestapo pojawił się dopiero po tygodniu obserwacji. Zgodnie z zapiskami dzieci, był to mężczyzna w średnim wieku, w marynarce i kapeluszu. Kolejny tydzień – kolejny list, tym razem mężczyzna był już śledzony. Okazało się, że od razu po wrzuceniu donosu, udał się do zakładu fryzjerskiego. Sytuacja powtórzyła się w kolejnym tygodniu. Postawiono wiarygodną hipotezę, że może to być właściciel zakładu, czyli fryzjer. Zanim przekazano sprawę do Sądu Podziemnego, upewniono się co do tożsamości mężczyzny. Tutaj ponownie z pomysłem przyszli granatowi policjanci. Zastępca komendanta, Zygmunt Okuń udał się pod zakład fryzjerski, tam niezauważony przez nikogo rozrzucił przed wejściem śmieci. Następnie wszedł do środka i z głośną reprymendą, godną granatowego munduru, zagroził surowym mandatem właścicielowi za brak porządku przed posesją. Ten oczywiście starał się załagodzić sytuację zaklinając, że zawsze dbał o schludność i czystość otoczenia. Okuń, udając udobruchanego i przekonanego zapewnieniami fryzjera, odstąpił od wymierzenia kary. Domagał się jedynie oświadczenia na piśmie, że pod zakładem fryzjerskim od tego dnia będzie już zawsze panował przykładny porządek. Z tym oświadczeniem Zygmunt Okuń udał się prosto do łącznika AK, który przekazał kartkę grafologom, ci potwierdzili bez żadnych wątpliwości, że listy na Gestapo oraz oświadczenie spisane zostały tą samą ręką.
Sąd Podziemny nie miał również wątpliwości i zasądził najwyższy wymiar kary, stosowany w okupowanej Polsce – karę śmierci. Wyrok na fryzjerze wykonali żołnierze 7 Pułku Piechoty AK „Garłuch”.
Uważny czytelnik zauważył zapewne, że opisany rozdział ma tytuł „Dziewczyna i śmierć”. W takim razie, gdzie jest „dziewczyna”? Otóż historia ta nosi w sobie jeszcze jeden, bardziej tragiczny wątek. Na kielecczyźnie, poważnie ranny w rękę został jeden z partyzantów, nalężący do zgrupowania dowodzonego przez Antoniego Hedę ps. „Szary”. Podjęto decyzję, aby wysłać go do „sanatorium”, jak nazywano konspiracyjne lokale, gdzieś w okolicach rodzinnych rannego. Partyzant wcześniej służył w „Garłuchu”, dlatego przysłano go na kurację do Włoch. Zaopiekowała się nim bardzo atrakcyjna pielęgniarka, w której to szybko się zakochał. „Sęp” w książce wspomina, że całą relację z tej historii przekazał mu Zygmunt Okuń, który skrupulatnie odtwarzał dramatyczne wypadki, które miała dopiero przynieść, jak się później okazało, nieszczęśliwa miłość partyzanta i pielęgniarki. Po kilku tygodniach w „sanatorium”, zakochany Zbyszek, bo tak miał na imię partyzant, musiał wrócić do oddziału. Zapewnił jednak o swoim uczuciu, które mogłaby przerwać jedynie śmierć. Konspiracja rządzi się jednak swoimi prawami, bo chłopak nie dawał znaku życia przez pół roku. Dziewczyna związała się z innym mężczyzną, a potem nastąpił zbieg kilku fatalnych w skutkach okoliczności. Z uwagi na godzinę policyjną, nowy chłopak sanitariuszki został u niej na noc, a właśnie tego dnia Zbyszek po raz pierwszy od sześciu miesięcy postanowił odwiedzić ukochaną. Był to też dzień, w którym żołnierze „Garłucha” mieli wykonać wyrok na fryzjerze. Zbyszek nakrył ukochaną z innym mężczyzną i wywiązała się awantura, partyzant groził bronią. W mieszkaniu był telefon, więc wystraszona dziewczyna zadzwoniła na policję. Odebrał komendant Andrzej Łukasik. Był przekonany, że chodzi o chłopaków z „Garłucha”. Miał czekać w pogotowiu na posterunku i w razie nieprzewidzianych sytuacji reagować w taki sposób, aby pomóc w ewakuacji chłopakom po wykonaniu akcji. W jego mniemaniu taka właśnie sytuacja zaistniała. Wraz z innym policjantem udał się pod podany adres i zaczął walić w drzwi. Przez wizjer zobaczył go Zbyszek. Widząc granatowy mundur przestraszył się i oddał kilka strzałów przez drzwi. Łukasika zabił strzałem w głowę, drugiego policjanta ciężko ranił. Głośne strzały spowodowały poinformowanie żandarmerii, która bardzo szybko pojawiła się w rejonie. Z tego powodu „Garłuch” przełożył zaplanowaną akcję.
Wyrok na fryzjerze wykonano w dniu pogrzebu Andrzeja Łukasika, AK-owcy po udanej akcji udali się rykszą na cmentarz Brudnowski. Gdy tam dotarli, właśnie oddawano salwę honorową komendantowi Łukasikowi, zabitemu przez „polskich bandytów”.
„Sęp” kończąc swoje wspomnienie dodał, że Zbyszek wrócił w Góry Świętokrzyskie do oddziału. Halina, bo tak miała na imię sanitariuszka, przeżyła wojnę.
Od czasu, kiedy poznałam tę historię, przechodząc przejściem podziemnym łączącym Stare Włochy z Nowymi, zawsze myślę o wiszącej tu niegdyś skrzynce pocztowej, o pilnujących jej dzieciach, i o wszystkich dramatycznych wydarzeniach z nią związanych. Obiecałam osobie, która mi o tym opowiedziała, że zawrę w artykule pytanie, czy nie byłoby godne postawienie gdzieś w okolicy tablicy pamiątkowej, oddającej hołd Andrzejowi Łukasikowi, Zygmuntowi Okuniowi, pocztowcom i dzieciom włochowskim, biorącym udział w akcji? Tablicy z przesłaniem, że Ojczyźnie, również tej małej jak nasza dzielnica, można służyć niezależnie od wieku i wykonywanego zawodu.
Magdalena Kaźmirowicz-Młot